KRONIKA 2010 czyli Czersk, Grunwald, Drohiczyn i Grande Tourne w jednym
najnowsza galeria

 

Roku Pańskiego 2010 wiele rzeczy się wydarzyło na dworze Smoczej Kompanii. A zaczęło się od turnieju w Czersku, który to Smocza już po raz drugi organizowała. Pomimo deszczowej pogody, impreza wyszła całkiem dobrze. Przybyło około 200 osób z Polski oraz Wschodu i przez 2 dni stawali w szranki oraz oddawali się wszelakim uciechom. Ze smoczego punktu widzenia, trzeba podkreślić, że dzięki Wronkowi i Jarkowi, znów mieliśmy swoich reprezentantów w szrankach. W dodatku chłopaki mężnie wzięli udział w każdej możliwej konkurencji.

Warto też wspomnieć o Smoczej reprezentacji w walkach 5 na 5. Nasz Samson Miodek, czyli Pietras wyglądał wyjątkowo spektakularnie. Sprzęt pożyczał od różnych osób, a ze względu na swe rozmiary nie było to łatwe. Po wielu jękach, sapaniach i wciskaniach, naszym oczom ukazał się olbrzymi wojownik, z gołymi łydkami (nogawiczki sięgały ledwo za kolano) i zewsząd wyłażącą szmatą spod hełmu, bo w zwykłej czapeczce nie był go w stanie wcisnąć na głowę. I gdy nasza dzielna reprezentacja szła w bój, to Pietras był wyższy od wszystkich o jakieś 2 głowy, a Wronek czy Mario do małych nie należą. Wyglądało to jakby Samson odprowadzał młodsze rodzeństwo do przedszkola. Dzięki bogu, komisja sędziowska nie dopuściła go do walki za odkryty kark (nie starczyło szmaty - wyściółki) i groźna, pancerna pięść Smoczej Kompanii poległa z kretesem.

Jednak największym wydarzeniem Czerska, była premiera Dawno Temu w Iłży. Po 4 i pół roku, Drzewiak w końcu ukończył swoją epopeję! Sama premiera też miała wyjątkową oprawę. Na dziedzińcu zamku, ustawiono ekran, rozstawiono ławki i w takim oto plenerowym kinie, zgromadzili się wszyscy uczestnicy turnieju. Gdy na wstępie pojawiło się logo Smoczej to aż ciarki przeszły mi po plecach! Zaczął się sam film. Osobiście nie spodziewałem się, że produkcja mini kamerką da takie rezultaty! Film jak na warunki amatorskie jest bardzo dobrze zrobiony, gra aktorska też jest dobra, a sceny batalistyczne są lepsze niż w niejednej produkcji z wielkim budżetem.

Gdy pojawiły się napisy końcowe, to aż łzy wzruszenia popłynęły mi po policzkach, bo wspólnie ukończyliśmy coś, co z dumą będę pokazywał swoim dzieciom. Zbroja już dawno przerdzewieje w piwnicy, miecz zawiśnie nad kominkiem, turnieje będą mglistym wspomnieniem, a ja odpalę dzieciakom film i powiem „Patrzcie co tatuś wraz z wujkami i ciociami kiedyś nakręcił". Cały pot i trud włożony w produkcję stanowczo opłacił się.

 

Drugim wyjazdem, na który wybrała się Smocza, był Tykocin czyli XVII sto wieczna impreza, rozgrywająca się w bardzo urokliwym miasteczku. W składzie Schab, Mario, Młody Jaś i ja, pokazaliśmy się w światku XVII sto wiecznym z jak najlepszej strony. Zaczęliśmy pić w busie, a skończyliśmy gdy mijaliśmy z powrotem rogatki Warszawy. Zabawa zacna, bitwa udana, a towarzystwo przednie! Schabek wziął udział w turnieju szablowym i całkiem nieźle mu szło. Jako naszego drugiego pretendenta zapisaliśmy Kiełbasę ze Smoczej, czyli Parufkę, ale on niestety gdzieś się zapodział i nie wystartował.

Ja i Młody zapisaliśmy się do łuczniczego, ale zostaliśmy niesłusznie zdyskwalifikowani za całkowity brak jakichkolwiek umiejętności strzeleckich oraz lekką „chorobę filipińską".

Sama bitwa przebiegła gładko, gdyż byliśmy tęgo pijani. Nie straszne nam były konie, które po raz pierwszy słyszały wystrzały armatnie i brały udział w bitwie.

Podsumowując, na koniec byliśmy serdecznie żegnani przez nowo poznanych rekonstruktorów i zapraszani na następne imprezy, więc chyba nie było tak źle.

 

Kolejnym wyjazdem, gdzie była Smocza reprezentacja, było Lusowo - XIII sto wieczna impreza pod poznaniem, na którą pojechał Wronek i Magda.

No i oczywiście jak można było się spodziewać, Wronek i jego pijaństwo spaliły smoczą w Wielkopolsce dokumentnie. Wyżej wymieniony przez 3 dni chodził nawalony jak szpadel, w samych gaciach, z puszką w ręku i coś mamrotał do innych. Jednak to wszystko dało się wybaczyć, dopóki nasz delikwent, nie podszedł do wizytującego imprezę burmistrza i powiedział „Ziomuś dorzuć złotówkę do browara".

Dlatego w tym roku nie możemy wysłać go samego i naszą odpowiednią postawą, przywrócić rekonstruktorom z Poznania wiarę w Smoczą.

 

Oczywiście w tym roku najważniejsza była jedna impreza - Wielkie G czyli 600 - lecie bitwy pod grunwaldem. Nas tam również nie zabrakło.

Pojechaliśmy w niedzielę wieczorem i tradycyjnie już spędziliśmy noc pod lipą, otoczeni puszkami po wypitym alkoholu. Nie wiedzieć czemu, nikt z Wallenroda nie rozbił się w lasku i cały był dla nas. Postawiliśmy piękne, zacienione obozowisko. W żadnym innym obozie nie było tylu dwu masztowych pawilonów oraz żywego inwentarza, czyli gęsi i kaczek przywiezionych przez Jarka kierowcę. Jako jedyna ekipa, wystawiliśmy 22 konie, oddział piechoty oraz obsługę naziemną.

A sama impreza, jak to Grunwald - próby, próby, alkohol, alkohol, jeziorko, alkohol, próby, alkohol itd. Dzięki Bobonowi, jego urokowi osobistemu oraz tajemnym technikom seksualnym, mieliśmy swój własny zespół muzyczny - Puszka Pandory, który co noc nam przygrywał. Dodatkowo Rydzu oraz obozujący z nami hindusi (Paszczak i jego małżonka) również od czasu do czasu przygrywali na kobzie.

W naszym obozie było tłoczno, ale bardzo swojsko. Część osób spała gdzie się dało, część tam gdzie padła. Niektórzy zajmowali posłania innych, aby po chwili być wyrzuconymi przez prawowitych właścicieli.

Niezapomnianym wrażeniem był poranek przed bitwą. Wszyscy w obozie szykowali się do walki. Czyścili zbroje, dopasowywali elementy, pomagali innym się ubierać. Rydzu przygrywał na kobzie do walki i miałem wrażenie że jesteśmy w prawdziwym rycerskim obozie sprzed 600 set lat.

Warto też wspomnieć że jako jedyni przemyciliśmy Smoczy Sztandar na pole bitwy, który dumnie powiewał nad okolicą.

Sama bitwa jak to bitwa, była długa, nudna i w okropnej spiekocie. Niektórzy mdleli na polu, gdyż temperatura powietrza wynosiła w słońcu ponad 50 stopni Celsjusza. Na szczęście nic nam się nie stało i wszyscy wrócili cało do obozu.

No i tutaj zaczął się dramat. Setki tysięcy turystów, brak wszystkiego w sklepach i gigantyczne kolejki. W naszym obozie niestety też sytuacja wyglądała słabo. Nie mieliśmy już jedzenia, a co gorsza skończył się alkohol. Zapowiadał się smutny wieczór...

Jednak los się do nas zaczął uśmiechać. Przyszedł Krzyś Górecki i powiedział że mamy do odebrania całego dzika, którego chłopaki wygrali w konnym gaciohurcie. Świnia była wielkości małego cielaczka więc problem jedzenia się rozstrzygnął. Nadal nie mieliśmy alkoholu. Tutaj też okazało się że co chwilę ktoś wyciągał zza pazuchy flaszki pochowane na czarną godzinę i po chwili już parę litrów gorzałki stanęło na stole. Było coraz lepiej! Po chwili wpadła Grupa Radnyna - nasz zaprzyjaźniony zespół muzyczny i zaproponowali że chętnie dla nas pograją. Dodatkowo chłopaki z TJD zwanej potocznie Tanią Jadłodajnią, w sobie tylko wiadomy sposób skoczyli po piwko i przywieźli parę kratek browaru. Z ponurej nocy, zrobiła się nam całkiem wesoła orgietka. Alkohol lał się strumieniami, ludzie walali się gdzie popadło, muzyczka w wykonaniu dwóch zespołów całą noc przygrywała, a niektórzy panowie pokazywali tyłki. Było wspaniale i jedynym minusem wieczoru było to, że nasze Panie nie uznały za chwytliwe hasła Piersi w rekonstrukcji i z golizną w wykonaniu płci pięknej było krucho...

Warte wspomnienia są również spontaniczne tańce przy niedzielnym pakowaniu pod melodię fińskiego zespołu o nazwie nie do wymówienia, potocznie zwanego humpa, humpa. Muzyka leciała  z samochodu Bobona. Trzeba tu wspomnieć o zaaferowanym Aiucie, który podszedł do kogoś i powiedział: „Nie dziwne że Bobon jest taki popierdolony skoro słucha takiej muzyki..."

Oczywiście Grunwald miał też sporo minusów. Ciągłe próby, tańczące musztardy, wesołe miasteczka i inne niezbyt koszerne atrakcje były wszechobecne. Ale w naszym odciętym od świata lasku, klimat był przedni i na długie lata zapadnie mi w pamięci.

 

Zaledwie tydzień po Grunwaldzie, ruszaliśmy ponownie w świat, a dokładniej do Drohiczyna, gdzie Andrzej Wiking zaprosił nas na pierwszą edycję XIII sto wiecznej imprezy. Okolica była przepiękna. Rozlewiska Bugu, brak cywilizacji i obóz nad samą rzeką były niewątpliwymi atutami imprezy. Dodatkową atrakcją były przejażdżki repliką drewnianej łodzi po rzece. A sama impreza miała przebieg dość dziwny.

W sobotę, jak w końcu udało się nam rozstawić namioty, to zerwała się ogromna burza. Wszyscy rzucili się do trzymania masztów hangaru, czyli naszej Czarnej Perły, aby dopłynęła w całości do końca wichury. Niestety po kataklizmie, nasz stan był nie od pozazdroszczenia.

W hangarze woda stała do kostek, w katedrze do pół łydki, a przez namiot Drzewiaka przelewała się istna Jangcy.

Wszyscy przemoczeni i na bosaka, ratowali dobytek. W związku z burzą planowane konkurencje o ile jakiekolwiek były, zostały odwołane i skupiliśmy się na waleniu gazu w karczmie i paleniu sziszy. Podpity prezes wymasował stopy wszystkim smoczycom, Drzewiak bełkotał i zasnął o 17:00 i wszystkim wesoło płynął czas. Już powoli zmierzchało, gdy zaokrętowaliśmy się na łódź i popłynęliśmy na wiosełkach wzdłuż rzeki. Wszyscy w strojach, dookoła dzika natura i tylko jednostajny plusk wioseł. Naprawdę bardzo przyjemna przejażdżka.

Po wieczornej uczcie, nadszedł bolesny poranek. Kac męczył, trochę szumiało i suszyło. O 10:00 zaczynała się msza polowa i wbiliśmy się w sprzęty. Ksiądz bardzo miło się wypowiadał o cnotach rycerskich, odwadze, honorze itp. a ja struty, blady jak ściana o mało co nie puściłem pawia na buty kapelana. Na szczęście wszyscy dotrwali do końca i zaczęły się pokazy. Mądry, Grześ i Drzewiak pojeździli konno, Młody z Długim powalczyli w bojówce i tak oto turniej dobiegł końca...

 

W sierpniu Aniołek i Kani pojechały jako reprezentacja do Liwu, ale najlepiej jeżeli same kiedyś spiszą jakie to atrakcje czekały na nie podczas turnieju.

 

A jak to w kompaniach najemnych bywa, w tym roku Smocza z bronią w ręku na liczne wojny ruszyła, co by napełnić puste sakiewki. Jakość i ranga płatnych imprez, w których braliśmy udział była różna. Bardzo różna...

Na Zamku w Liwie przez 3 dni chodziliśmy w blachach po 8 godzin dziennie, z czego pierwszy dzień dodatkowo tonęliśmy w błocie do łydek i nawet samochód terenowy się zakopał. Ale sam wyjazd był całkiem sympatyczny. W internacie gdzie byliśmy zakwaterowani, poznaliśmy młode bractwa słowian i wikingów oraz Roara. Ta tajemnicza persona, z delikatnym obłędem w oku, jest istną chodzącą legendą wpadek i innych nieszczęść. Na dzień dobry, gasił pety na dywanie w cudzym pokoju, za co go właściciel pokoju wyrzucił za drzwi. Ten poleciał jakoś nie fartownie, bo uderzył w ścianę i rozciął sobie głowę - 17 szwów. Później okazało się, że to ten delikwent jest odpowiedzialny za gaszenie ognisk mariówką na pamiętnym grunwaldzie w 2009 roku. Długo by o nim pisać, o tym może przy innej okazji.

 

Pisząc o pokazach nie można nie wspomnieć o Grande Tourne, czyli wyjazdowi na 2 pokazy dzień po dniu w Radomiu i Sanoku. Ze Smoczej pojechali: Grześ, Zapaśnik, Schabek, Antek oraz Seba z Martyną w ciąży.

Pierwszy pokaz był w muzeum wsi radomskiej w Radomiu. Miło, sympatycznie, ciachnęliśmy swoje, walnęliśmy po parę piwek i poszliśmy spać. Ponieważ nie mieliśmy żadnego namiotu, to rozłożyliśmy się na padoku po którym biegały nasze konie i pod rozgwieżdżonym niebem poszliśmy spać. Początkowy romantyzm bardzo szybko zabiły czy też zabzyczały komary. Były ich setki! Nie dało się spać - one zawsze znalazły drogę aby koło ucha polatać.

Najgorzej to i tak mieli chyba Włodar i Antek. Ten pierwszy nie był zbyt oswojony z końmi, więc co który przeleciał po padoku, to Włodar budził się przerażony czy nie biegną na niego. Z kolei Antek, aby zrobić sobie lepiej, podłożył pod legowisko słomy. Okazało się to chybionym pomysłem, ponieważ w takim układzie Antek stał się najbardziej smakowitym kąskiem na całej łące i przez ca noc konie wyżerały mu słomę spod tyłka. Nawet machanie, krzyki czy też błagania nie pomagały - konie ze stoickim spokojem przeżuwały Antka wraz z posłaniem.

Wstaliśmy o 4 rano i zaczęliśmy zbierać się do wymarszu. Widok był niesamowity. Środek jakiejś wsi, remiza strażacka i chłopaki na ławeczce przy płocie. Brakowało tylko tanich win żeby dopełnić obrazek wsi spokojne, wsi nadobnej...

Ruszyliśmy dalej. Schab, Grześ i ja jechaliśmy Iveco. Upał doskwierał, a gnijące kanapki z grilowanym kurczakiem uderzały po nozdrzach niesamowitą barwą fetoru. Wrażenie jakbyśmy jechali śmieciarką. Okazało się, że sam pokaz nie jest na stadionie w Sanoku tylko na stadionie w Mrzygłodzie, który jednak nie był przedmieściami Sanoka.

Przedzieraliśmy się przez Bieszczady i coraz większe wątpliwości. Telefony już dawno straciły zasięgi, a okolica wskazywała, że zaraz będą zwijali asfalt. Schabek na serio przerażony, wysnuł tezę, że to pewnie konkurencja zrobiła nam psikusa i w Mrzygłodzie nic o jakimś pokazie nie wiedzą. W końcu dojechaliśmy na miejsce. Stadion okazał się zwykłą łąką z dwoma bramkami. Jednak widoki były powalające. Dookoła góry, w dole płynął San. Naprawdę magiczne miejsce. Okazało się że sama impreza również była na wysokim poziomie. Zamiast disco polo i Mandaryny, królowało reggae i zespół Izrael. Nawet w stolicy rzadko kiedy widuje się tak ambitny repertuar na otwartych imprezach.

Pokaz poszedł sprawnie i nawet można go było obejrzeć w Sanockiej telewizji internetowej. Zaczął się dłuuuugi powrót do domu. Brudni, umorusani i zmęczeni nie wyglądaliśmy na rycerzy. Jak zatrzymaliśmy się w Mc Donaldzie to śmiało można by nas uznać za skłotersów myjących szyby na światłach lub parkingowych. Wracaliśmy coś około 12 godzin. W upale, kurzu, zapachu napojów energetycznych i frytek z mcdonlda. Na szczęście gnijące knapki wyrzuciliśmy. Schabek kierowca musiał co jakiś czas robić postoje aby choć na chwilę się zdrzemnąć. Dopiero koło 7 rano dojechaliśmy do Kań.

Tak oto zakończyło się Grande Tourne. Było ciężko ale daliśmy radę...

 

Z większych wydarzeń, to należy też wspomnieć o pierwszej stałej budowli Smoczej Kompanii, czyli magazynie, który stanął w Kaniach. Plan budowy wynosił około tygodnia a w sumie przeciągnęło się na ponad miesiąc. Plany pokrzyżowała waga płytek chodnikowych. Zamiast 10 kilo, każda warzyła ponad 40. Do końca życia będę pamiętał ich wagę. Podczas jednej z akcji ładowania płytek, pojawiła się policja i o mały włos nie zostaliśmy aresztowani za kradzież starego betonu. Podjechały ze trzy radiowozy i niewiele brakowało a by otworzyli ogień bez ostrzeżenia. Po wykonaniu telefonu, sprawa się wyjaśniła i skończyło się na kontrolnym spisywaniu.

W końcu, po licznych perturbacjach, magazyn stanął i w końcu graty leżą równo na regałach.

 

I tak oto przebiegał rok 2010, niezapomniany z wielu powodów jak choćby ukończenie filmu, czy też G - 600. Teraz pozostaje tylko czekać co przyniesie następny sezon...

 

 

Oblężenie Tykocina 2016
Oblężenie Tykocina 2016
Oblężenie Tykocina 2016
Oblężenie Tykocina 2016
Wykonanie h15.pl